2 763 956
alek: Rozumiem Pana/Pani frustrację i zagubienie w obliczu różnorodności mediów lokalnych oraz propaga...
chicago: dziekuje za pozytywna odpowiedz na moja opinie z dnia 2023-05-12
Zew: Rada Powiatu w Miliczu postanowiła ratować szpital! Co za spektakularne wydarzenie! Na pewno to ś...
Zew: Ubaw jak 150, miasto tolerancji, akceptacji i oczywiście marszów! Kto by pomyślał, że w tak malu...
Zew: Ah, miasto Milicz - raj dla ludzi z poczuciem humoru i umiejętnością prowadzenia sensownej polityk...
Tomasz Wielicki jest absolwentem Zielonego Liceum i jednym pomysłodawców i fundatorów Stypendium im. Łucji Skibińskiej, które od 27 lat przyznawane jest najlepszemu absolwentowi I LO. W zielonym liceum uczył się w latach 1965-69. W 1981 roku wyjechał do USA. Jest emerytowanym profesorem Craig School of Business, California State University Fresno.
Jakie wydarzenie z lat szkolnych w zielonym liceum najbardziej zapadło Panu w pamięci?
Szczególnie zapadło mi w pamięci wydarzenie związane z kołem teatralnym, które prowadziła, ku mojej zgrozie, nasza nauczycielka matematyki, pani profesor Skibińska. To jej imieniem nazwaliśmy ufundowane później stypendium. Prof. Skibińska była humanistką, która, moim zdaniem, przez pomyłkę została nauczycielką matematyki. Była pasjonatką teatru i kultury. Jeździliśmy z nią nie tylko do teatru, ale też pisaliśmy sztuki teatralne. Pamiętam, jak w 1968 roku, gdy wojska radzieckie i polskie najechały na Czechosłowację i sytuacja polityczna była bardzo napięta, odbywał się festiwal licealnych zespołów teatralnych. Napisaliśmy wtedy własną sztukę na festiwal, ale nie spodobała się jurorom, bo była politycznie zbyt ostra. Więc powiedzieli tak: „ No, jak już przyjechaliście, to zobaczymy ten spektakl, ale wszyscy muszą opuścić salę”. Usunęli więc wszystkich z sali i wystawiliśmy tę naszą sztukę tylko dla jurorów. Dali nam nawet jakieś wyróżnienie, ale widzowie nie zobaczyli naszego spektaklu. Pani profesor Skibińska, szefowa naszego kółka, była wierna przedwojennym wartościom, zdecydowanie była antyrządowa i antykomunistyczna. I to nam się u niej najbardziej podobało.
Jak to się stało, że wyjechał Pan do USA i zrobił tam karierę Czy dzisiaj wybrałby Pan taką samą ścieżkę swojej kariery?
Nigdy nie planowałem zostać za granicą, po prostu tak się złożyło, że kiedy w Polsce nastał stan wojenny, pracowałem jako visiting professor. Wyjechałem na roczny staż do USA, aby wykładać na uniwersytecie koło Chicago. Była to uczelnia, z którą Politechnika Wrocławska, a jestem jej absolwentem, miała wymianę. Ze względu na to, że byłem w Instytucie Zarządzania, a w Polsce w latach 1980-81 następowały duże zmiany gospodarcze, Amerykanie zaprosili mnie na roczny staż do USA, na który wyjechałem w sierpniu. Po 4 miesiącach w Polsce nastał stan wojenny i wielu moich przyjaciół zostało aresztowanych, jak m.in. Sławek Chołodecki, mój przyjaciel ze szkolnej ławy. W USA dostałem azyl polityczny, a do Polski wróciłem dopiero po 10 latach, po pierwszych wolnych wyborach parlamentarnych. Jeśli chodzi o karierę, to zawsze interesowała mnie ekonomia i zarządzanie. Jeszcze przed moim wyjazdem do USA zajmowałem się ekonomią, zarządzaniem oraz informatyką.
Czym Ameryka najbardziej Pana zaskoczyła?
Głównie tym, że nie mają dobrego chleba. I tym, że karp, na którym się wychowałem i który jest symbolem Milicza, uważany był tam za coś strasznego. Podczas moich pierwszych świąt w Ameryce poszedłem do mojego szefa i mówię, że chciałbym kupić sobie na święta karpia, bo w Polsce ta ryba zawsze jest na stole wigilijnym. A mój szef na to, że karp to trash fish, i oni nie jedzą takich strasznych rzeczy. Przez lata nie wiedziałem, z czego to wynika. Ale kilka lat później wyjechałem z rodziną na rok do Somalii w Afryce. Wszyscy uważali, że jestem wariatem, a to była najlepsza przygoda edukacyjna dla moich chłopców. W Afryce prowadziliśmy MBA program czyli Master of Business Administration, uczyliśmy zarządzania przedstawicieli rządu. I tam pewnego dnia trafiłem na nagranie „This is the history of carp in USA ”. Otóż, karp, który w Miliczu i w Niemczech był hodowany, był prawdziwym rarytasem. Nawet za czasów komuny eksportowaliśmy karpia do Anglii i do Francji. I to właśnie Francuzi założyli w Luizjanie, w Nowym Orleanie mnóstwo stawów z karpiami. A później Amerykanie nie wiedzieli, co z nimi zrobić i wpuścili je do Missisipi. Karpie zdziczały i zaczęto je nazywać scavenger fish, czyli ryba która je śmieci z dna rzeki. Karp stał się rybą ohydną, najtańszą. Więc wróciłem do mojego szefa i powiedziałem: „Wiesz, dlaczego nazywacie tak karpia? Bo nie wiedzieliście, co zrobić z dobrze hodowaną przez Francuzów rybą i ją zapuściliście ”.
Czy wśród osób, które spotkał Pan w swoim życiu, były jakieś autorytety, które wywarły szczególny wpływ na Pana życie?
Było wiele takich osób. Jedną z nich była na pewno pani profesor Skibińska, ponieważ kształtowała nasze charaktery. Dawała nam do zrozumienia, że rzeczywistość, w której żyjemy, nie jest do końca do zaakceptowania. Dzięki niej wielu z nas wybrało własne drogi życia. Kiedyś miałem okazję pracować z prof. Zbigniewem Brzezińskim, który był doradcą prezydenta Cartera. Jego syn Mark Brzeziński jest ambasadorem Stanów Zjednoczonych w Polsce. Prof. Brzeziński był dla emigracji autorytetem i wspomagał nas w różnych działaniach. On i Jan Nowak-Jeziorański pomogli nam zdobyć pierwsze fundusze, żeby wybudować Prywatną Szkołę Biznesu w Nowym Sączu w latach 90. Były to autorytety, od których uczyliśmy się, jak być przyzwoitym emigrantem. Przyzwoity emigrant to taki człowiek, który nie zapomina języka polskiego i ciągle stara się tej Polsce w jakiś sposób pomóc. Byliśmy nową generacją emigracji, ponieważ wyjechaliśmy do USA już wykształceni i mówiliśmy po angielsku. Dużo gorzej mieli ci, którzy migrowali przed nami, mieszkali w Chicago i pracowali fizycznie. Ciężko było im się wtopić w ten anglojęzyczny kraj, więc zabraniali dzieciom mówić po polsku. „Jak będziecie mówić po polsku, to będą na was mówić polaks i będziecie gorsi, więc się wtopcie w to środowisko”. My odwrotnie, mówiliśmy naszym dzieciom, żeby, broń Boże, nie zapominały języka polskiego. Dlatego, że byliśmy inteligencją amerykańską, która się chlubiła tym, że ma korzenie w Polsce.
Dlaczego według Pana te korzenie są takie ważne?
Bo trzeba pamiętać o miejscach, z których się wyszło – takich jak własna szkoła czy uczelnia, o ludziach, z którymi się dorastało. To jest bardzo ważne. Ludzie nie są from nowhere, oni są skądś, wszyscy. Trzeba być dumnym z miejsca, z którego się wyszło. I temu miejscu trzeba pomagać, żeby było jeszcze lepsze. I to jest wartość, którą warto zaszczepić uczniom i pracownikom. I martwi mnie, że w Polsce brakuje tego pomagania. Ciągle namawiamy laureatów naszego stypendium, aby kontynuowali jego fundowanie dla aktualnego pokolenia. Bo jest to sztafeta „podaj dalej”, jest to zaufanie, że ci, którzy przyjdą po nas, wykorzystają to stypendium i zrobią karierę, a potem dołożą do tego swoją cegiełkę. I po raz pierwszy to zadziałało. Usłyszycie o tym 1 września, bo wtedy jest wręczane stypendium im. Łucji Skibińskiej.
Wywiad przeprowadziły Kornelia Kucharczyk
i Julia Wilanowicz
ze szkolnego koła dziennikarskiego Zielone Pióro, nad którym opiekę sprawuje wicedyrektor I LO
Agnieszka Nowacka
Tylko zalogowani użytkownicy mogą reagować na artykuły.
Brak komentarzy do tej publikacji.